Byłam na jarmarku, wypiłam grzane wino. Było mocne. Piękne dekoracje, lodowisko, i koło widokowe. Poczekam na mamę i pojedziemy nim, mam dylemat - wieczorem czy za dnia. Muszę się jeszcze zastanowić.
O, i wypiłam swoją pierwszą irish coffee. Była pyszna, i mocna. Byliśmy w Fish&Chips przy ul.Wartkiej.
Usiedliśmy przy stoliku znajdującym się przy byłych drzwiach wejściowych. Dawało ostro po plecach, zmarłam okropnie jak i moja siostra. Musiałyśmy się obwinąć szalikami. Skoro już masz restaurację, nie jadasz w niej? Ja nie wiem jak oni mogli to przegapić było po prostu LODOWATO.
Poza tym ten kelner… Lizus, po prostu porażka. Ciągle się szczerzył, ciągle się lampił- a gdy na niego zerknąłeś pokazywał swój SZTUCZNY uśmiech. Był po prostu nadgorliwy, a mówi się „nadgorliwość gorsza od faszyzmu”. Najgorsze jednak właśnie były te ciągłe sztuczne uśmiechy, co chwila. Nawet na niego patrzeć już nie mogłam, irytował mnie tylko. Nie mogłam się wyluzować w jego towarzystwie bo się bezczelnie gapił. Moja siostra mówiła, że robi to bo chodzi o wysoki napiwek, moim zdaniem za takie upierdliwstwo nie powinien dostać tyle ile dostał. Nie zachowujcie się jak on!
Ale żarcie, pycha. Naprawdę. I irish coffee - niby moja pierwsza, ale proporcje idealne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz